Dziennik wojny - doby od sto dziewięćdziesiątej siódmej do dwieście dziewiątej czwartego roku (1293-1304)
I nie trwało długo, po moim wpisie o roSSyjskiej prowokacji z koncertem Korża (i jej fiasku), gdy Moskale zrobili naprawdę potężną imbę, wysyłając na nas ponad dwadzieścia (podobno nawet pięćdziesiąt) dronów wabików tupu Gerbera.
O samej akcji przeczytacie u Foxa, nie będę w nią głęboko wchodził.
Warto też odsłuchać Wolskiego
Skupię się na zdebungowaniu uruchomionej od razu moskiewskiej propagandy, której rezonatorami okazali się często zaskakujący ludzie.
Oczywiście, podstawowy element tej narracji to teza, że atak dronami został przeprowadzony przez Ukrainę po to, żeby wciągnąć nas do wojny.
Wersja pozornie racjonalna, w rzeczywistości nieprawdopodobnie głupia, dowodząca albo totalnej ignorancji tego, kto to mówi, albo - w przypadku ludzi chwalących się wojskowym stopniem oficerskim - wykazująca całkowite sqrwienie ją przedstawiającego.
Dlaczego?
Bo na wciągnięciu Polski do wojny Ukraina nie tylko nic nie zyskuje, ale traci. Zyskuje natomiast Rosja.
Onuce w tym miejscu proszę o zamknięcie ryjów i doczytanie do końca.
Załóżmy, że Polska wchodzi kinetycznie do wojny (w wojnie hybrydowej i logistycznie już dawno jesteśmy).
Co to oznacza?
W zasadzie to nic.
Formalnie Polska może liczyć na dwa miliony żołnierzy (dwieście tysięcy - w tym WOT) i rezerwistów (milion siedemset) plus jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy funkcjonariuszy Policji, Straży Granicznej i innych służb mundurowych, którzy jednak nie są przeznaczeni i w większości nie są szkoleni do działań bojowych.
Dużo?
Pozornie tak.
Realnie jednak znaczna część rezerwistów to w zasadzie emeryci, nadający się tylko do służb tyłowych. W dodatku nie wiadomo, jaki procent z nich przebywa na emigracji. Niewiadomą jest też, ilu z emigrantów wróci, żeby włączyć się do walki (obstawiam, że nie więcej, niż połowa). Zatem realnie można mówić o jakimś pół milionie rezerwistów, zdolnych do prawdziwej walki i gotowych wykonać swój obowiązek.
Co więcej, choć rok w rok organizowane są szkolenia rezerwistów, to realnie uczestniczy w nich nie więcej, niż dwieście tysięcy ludzi (jakość tych szkoleń to osobna sprawa). Oznacza to konieczność powołania pod broń i przeszkolenia przynajmniej miliona ludzi.
Co trwa.
Rezerwa będzie zatem mogła być użyta nie wcześniej, niż po upływie dwóch-trzech miesięcy od rozpoczęcia kinetycznej fazy wojny polsko-rosyjskiej (bo kryzys migracyjny na granicy z Białorusią to hybrydowa wojna z Rosją). Aktywna rezerwa, czyli ci z rezerwistów, którzy cały czas się szkolą, trochę wcześniej, ale też z miesiąc przygotowanie potrwa (przy okazji, wbrew mitom mobilizacja Wojska Polskiego w 1939 roku zaczęła się... w MARCU! Część jednostek przygotowana do działania była już w sierpniu. Zakładano jednak, że Niemcy nie zaatakują jesienią, bo wiązało się to z poważnym ryzykiem ze względu na niestabilną pogodę).
Jednostki regularne Wojska Polskiego, liczące obecnie około dwieście pięćdziesiąt tysięcy ludzi, musiałyby obsadzić ponad tysiąc kilometrów granicy licząc od Świnoujścia do Włodawy. I mówimy tu o obsadzeniu linii obrony (tak, nad Bałtykiem też na wypadek próby desantu morskiego!).
Dwustu pięćdziesięciu żołnierzy na kilometr granicy. Urzutowanych w przynajmniej trzy linie obrony plus pas przesłaniania plus odwód.
W najlepszym przypadku mówimy o pięćdziesięciu ludziach na odcinku kilometra. Jeden co dwadzieścia metrów!
A teraz dołóżcie sobie, że żołnierze operacyjni, bezpośrednio uczestniczący w walce to jakieś dziesięć procent całej armii. Więc mamy realnie żołnierza co dwieście metrów.
JEDEN ŻOŁNIERZ NA DWIEŚCIE METRÓW!
No fajna ta obrona. Taka nie za szczelna.
O wygospodarowaniu sił do wysłania na Ukrainę nie ma co mówić, bo ich po prostu fizycznie nie ma.
Oczywiście, wiem, że nie rozciąga się żołnierzy w linii, tylko umacnia punkty węzłowe, którymi przeciwnik musi przejść, ale to niczego nie zmienia. Przy tej liczebności wojska przy założeniu, że każda pozycja ma obsadę plutonu, mamy realnie umocniony punkt co... TRZY-CZTERY KILOMETRY!
I OK, mamy dwieście tysięcy żołnierzy tak zwanej aktywnej rezerwy, którzy działają na zasadzie natychmiastowego stawiennictwa.
Natychmiastowe stawiennictwo oznacza do 12 godzin (bo jak ktoś jest w Bieszczadach i musi się natychmiast stawić w Szczecinie, to musi dojechać, a po drodze zajść do domu po rzeczy osobiste).
I nie, aktywna rezerwa nie wejdzie do działania tego samego dnia, kiedy się stawi. W wersji minimum musimy mówić o tygodniu, a w wersji optymalnej o miesiącu przygotowań. Przez te siedem do trzydziestu dni ciężar zabezpieczenia kraju spoczywać będzie na jednostkach, będących w ciągłej służbie.
Co to realnie oznacza wie każdy, kto przestudiował przebieg kampanii wrześniowej w 1939 roku. Na rozwinięcie jednostek rezerwowych może po prostu nie być czasu.
Polska wchodząca w kinetyczny konflikt z Rosją nie daje Ukrainie zupełnie niczego. Natomiast w obecnej pozycji, zapewnia zabezpieczenie najważniejszego kanału logistycznego, którym do Ukrainy dociera pomoc.
Co więcej, z chwilą włączenia się Polski do wojny (lub jakiegokolwiek innego kraju będącego sojusznikiem USA), Ukraina traci monopol na amerykańską pomoc (która i tak jest niestabilna). Naprawdę, za każdym razem, kiedy szykuje się coś grubszego poza Ukrainą, w Kijowie wybucha panika, bo materiały wojenne już skierowane na Ukrainę, są przekierowywane na inny teatr działań. Tak było na przykład w przypadku wojny izraelsko-irańskiej. Rakiety przeciwlotnicze z Rzeszowa zostały skierowane na Bliski Wschód, a w mediach ukraińskich wybuchła panika.
Jeszcze gorzej, że w konsekwencji pełnego polskiego zaangażowania, lotnisko w Rzeszowie (pozostałe też) stałoby się celem rosyjskich nalotów, podobnie, jak polskie linie kolejowe, mosty i drogi. W efekcie cała logistyka zaopatrzenia Ukrainy padłaby na pysk.
Dla Ukrainy zaangażowanie Polski w kinetyczną wojnę z Rosją to katastrofa i zerowe korzyści.
Dokładnie odwrotnie, niż dla Rosji.
Dlaczego?
Właśnie dlatego, co napisałem powyżej:
to, co jest szkodliwe dla Ukrainy, jest dobre dla Rosji.
Włączenie się Polski blokuje pomoc dla Ukrainy?
W Moskwie się cieszą.
Można zbombardować linie zaopatrzenia, wykorzystywane przez Ukrainę?
Na Kremlu otwierają szampana.
Polska robi mobilizację?
Znakomicie, roSSyjska propaganda zyskuje ogromne pole do popisu, a Polska zużywa sprzęt i paliwo.
Jak myślicie, czemu Białoruś od czterech lat robi imbę przy naszej granicy? Nudzi im się?
No nie. Nie licząc budowy i konserwacji bariery technicznej, bez której kryzys miałby znacznie większą skalę, Polska tylko na zaangażowaniu wojska i dodatkowych sił Straży Granicznej zużywa miliony złotych DZIENNIE!
Samo rozwiezienie żołnierzy po posterunkach ciężarówkami Jelcz dwa razy dziennie to koszt kilkuset złotych. W skali roku to są już setki tysięcy. Razy trzynaście zagrożonych odcinków i już mówimy o dwóch milionach złotych. A gdzie pojazdy patrolowe? Gdzie zużycie paliwa na działania poszukiwawcze i pościgowe? Gdzie wykorzystanie śmigłowców? A koszty osobowe? Dwutygodniowe oddelegowanie funkcjonariusza SG to koszt około tysiąca złotych (w przypadku żołnierzy więcej).
Według oficjalnych danych na zabezpieczenie granicy wschodniej idzie rocznie dwa i pół miliarda złotych.
A teraz wyobraźcie sobie to wszystko przemnożone wielokrotnie w ramach mobilizacji i realizacji planu obrony kraju na całej długości. Budżet Polski leży i kwiczy. I to polscy politycy zaczynają jeździć po świecie po prośbie.
Właśnie dlatego Rosja od początku stara się wywołać dodatkowe konflikty w innych regionach świata (pisałem o niektórych przypadkach). W Serbii, na Kaukazie, w Izraelu, na subkontynencie Indyjskim, w Ameryce Łacińskiej, Afryce. Rosja potrzebuje rozproszenia uwagi Zachodu, żeby osłabić wsparcie dla Ukrainy.
I Rosja potrzebuje zaangażowania Polski w konflikt i obecności polskich wojsk na Ukrainie. Choćby po to, żeby mieć potwierdzenie dla swojej propagandy głoszącej, że Polska zamierza wziąć udział w rozbiorze Ukrainy.
Każdy zatem, kto opowiada, że to Ukraina chce nas wciągnąć w wojnę, bredzi za pieniądze lub z głupoty. To nie Kijowowi potrzebne jest otwarte włączenie się Polski, ale Moskwie.
Tu mała uwaga.
Na początku roSSyjskiej inwazji Ukraina faktycznie chciała wciągnąć NATO (a nie samą Polskę) do wojny licząc, że siła militarna państw sojuszu zadziała na Rosję odstraszająco.
To prawda, ale wtedy w Kijowie żyto złudzeniem o niebywale wysokim potencjale militarnym NATO, że sojusz jest w stanie w ciągu kilku tygodni wystawić potężną armię, która przeważy wynik wojny (i gdyby to wtedy zrobiono, pewnie by już było po wojnie). Po czterech latach i wielokrotnym ratowaniu dup sojuszników w Afryce, czy na Bliskim Wschodzie, w Kijowie doskonale rozumieją, że potencjał NATO jest... Cóż... Potencjalny. Uruchomienie go wymaga czasu, a przede wszystkim zmiany mentalności nawet nie społeczeństw Zachodu, ale warstw decyzyjnych, w których każdy boi się bycia tym, który włączył Europę do wojny. Dlatego lepiej, jak zrobi to prezydent USA, którego potem będzie się o to oskarżać...
![]() |
Ponad połowa Niemców jest przekonana, że Rosja zaatakuje jeden z krajów NATO |
I to w zasadzie zamyka temat, kto wysłał drony.
Oczywiście, onuce i ich rezonatory będą rzucać tekstami "ja nikomu nie ufam", "nie można wierzyć", "nie wiadomo, czyje naprawdę" itp.
Wystarczy im jednak zadać pytanie, co na tym kto zyskuje i nagle zaczynają zmieniać wątek i snuć opowieści dziwnej treści.
Klasyczna metoda manipulacji, stosowana też przez różne sekty: jak nie masz odpowiedzi na argument, zacznij bredzić o czymś innym.
Klasyczna metoda manipulacji, stosowana też przez różne sekty: jak nie masz odpowiedzi na argument, zacznij bredzić o czymś innym.
Jest przy tym drugi istotny wątek.
Ruch środków napadu powietrznego nad Ukrainą jest drobiazgowo obserwowany i analizowany nie tylko przez Ukraińców (co zrozumiałe), ale też przez kraje NATO (nie tylko Amerykanów) i... ROSJAN!
I teraz załóżmy, że Ukraińcy faktycznie wypuszczają drony na Polskę. Rosja o tym wie i - tak jak to się stało - uruchamia swoje rezonatory w Polsce, żeby wywołać antyukraińskie wzburzenie. I w tym werbalnym ping-pongu...
NIE POKAZUJE POSIADANYCH DOWODÓW, ŻE DRONY LECIAŁY Z UKRAINY?
Poważnie? Kluczowy i trudny do odparcia argument nie zostaje wykorzystany? Przeciwnie, informacja o lecących do Polski dronach jako pierwsza podana jest właśnie przez Ukraińców?
Od naszych "strategów" z Psiej Wólki można ostatnio też usłyszeć, że
Ukraina nie trzyma od nas z dala rosyjskich dywizji, bo przecież mamy całe dwieście kilometrów granicy z Rosją, a jak doliczyć Białoruś, to ponad sześćset!
No jasne. Dlatego potrzebujemy mieć dwa razy więcej (dodatkowe pięćset kilometrów), jeśli Ukraina wpadnie w rosyjskie łapska?
Popatrzmy jednak na mapę.
Obwód Królewiecki to formalnie terytorium Rosji. Ale w rzeczywistości jest to enklawa, czyli taka komórka rakowa na zdrowym organizmie normalnych państw. Odcięta komunikacyjnie od własnego terytorium, pozbawiona możliwości uzupełniania sił i środków. Bez zajęcia części Litwy niemożliwa do zaopatrywania, za to łatwa do zagłodzenia - nawet nie trzeba jej zdobywać, po pół roku sama się podda za jedzenie.
Oczywiście, Rosja ma doświadczenie w deportowaniu całych milionów ludzi, ale to jednak wymaga czasu, ludzi, a w dodatku... może wywołać niespodziewany i zbrojny opór.
Załóżmy, że jednak Moskale przeprowadzą atak z terytorium Obwodu Królewieckiego i Białorusi.
![]() |
Najbardziej prawdopodobne kierunki uderzeń z Obwodu Królewieckiego szłyby na Gdańsk i Pomorze oraz na Warszawę i Kraków |
Pozornie pewny sukces. Szczególnie na Mazurach, gdzie można otoczyć całe dywizje w wyniku ataku z dwóch kierunków.
Pozornie.
W rzeczywistości wszystko utrudniają wielkie jeziora oraz rzeki - Wisła, Bug i Narew. Nie dość, że Bug i Wisła są tu w swoim dolnym biegu (czyli szerokie i głębokie), to jeszcze wszystkie nieuregulowane, a Narew "kocha" rozlewiska. Jak dodać mocno rozgałęzioną deltę Wisły, to o skutecznej operacji ofensywnej Rosjan na tym kierunku można zapomnieć. Mazury to dla nich podwójna trauma, bo najpierw dostali tu łomot w 1914, a potem w 1944 i 1945.
Widać zatem, że próba rosyjskiego ataku na Polskę w oparciu o obecne granice to w istocie samobójstwo. Opróżnienie Obwodu Królewieckiego z wojsk atakujących Polskę otwiera drogę do operacji desantowej na rosyjskich tyłach (a Polacy i Litwini zrobią to bardzo chętnie, Finowie i Szwedzi się dołączą).
Nie bez znaczenia jest też to, że Królewiec jest z zasięgu polskiej artylerii rakietowej. Oczywiście o operacjach morskich Rosja w obecnym układzie może zapomnieć. Finowie, Szwedzi, Duńczycy i Norwegowie zablokują Flotę Bałtycką tylko dlatego, że będą mogli to zrobić. Ich nie trzeba do niczego przekonywać.
Ale, jak już wspomniałem, żadne działania zbrojne względem tej enklawy nie będą konieczne. Wystarczy zablokować dostawy żywności i poczekać.
Zupełnie inaczej wygląda sytuacja, kiedy Rosja będzie mogła wykorzystać do swoich celów terytorium Ukrainy.
Po pierwsze, dochodzi ponad pięćset kilometrów granicy. Czyli do obsadzenia jest tysiąc sześćset kilometrów. Przez te dwieście pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy. A realnie mniej.
![]() |
Co więcej, atakując z Ukrainy bojcy idą wzdłuż gór i w poprzek rzek w ich górnym biegu. Czyli względnie wąskich i płytkich |
![]() |
Dla jednostek uderzających na Kraków praktycznie nie ma przeszkód terenowych, które mogłyby je zatrzymać - to jest powód, czemu najazdy ze wschodu zawsze szły tą drogą i dochodziły aż na Śląsk! |
Tu warto przypomnieć, czym dla Moskali skończył się brak uderzenia na kierunku ukraińskim (bo Budionny utknął) |
Już teraz jasne, czemu Ukraina trzyma rosyjskie jednostki z dala od Polski?
Poza tym, każdy rosyjski czołg spalony na Ukrainie nie dojeżdża do Warszawy.
Tylko debil czeka aż pożar dojdzie do niego. Mądry pomaga gasić sąsiadowi. Nawet, jeśli ma powody, żeby go nie lubić. Po prostu ogień nie wybiera.
To samo dotyczy wojny. Należy ją wygrywać na cudzym terytorium i najlepiej cudzymi rękami. Jeśli do tego za cudze pieniądze, to już stan idealny.
Dlaczego jednak rosyjska narracja tak łatwo została podchwycona w Polsce?
No czy łatwo, to temat do dyskusji, choć przez chwilę faktycznie tak to wyglądało, szczególnie, gdy moSSkiewską wersję zaczęli suflować ludzie, których nikt by o takie powiązania nie podejrzewał.
Na pewno jednak wiele osób ogarnęły wątpliwości. Podobnie było na przykład na początku agresji hybrydowej ze strony Białorusi na nasz kraj, kiedy całkiem ogarniętym ludziom trzeba było tłumaczyć, że nie jest możliwe, żeby w październiku, czy nawet w sierpniu, ktokolwiek płynął sześć dni rzeką, w nocy nie rozpalał ognisk i nie umarł w wychłodzenia i hipotermii. Sięgnijcie do tego, co wtedy produkowały media i przypomnijcie sobie, jakie idiotyzmy ludzie łykali.
Czemu?
Bo w przestrzeni publicznej istniała tylko jedna narracja. Polskie czynniki oficjalne zostały całkowicie zaskoczone zorganizowaną przez Białoruś propagandą, która opierała się na naprawdę solidnie przygotowanych inscenizacjach i legendach, wrzucanych z taką częstotliwością, że zanim podważyło się wiarygodność jednej opowieści, pojawiała się druga, jeszcze głupsza. Ponieważ podawane one były w bardzo emocjonalnym sosie, ludzie skupieni na emocjach, nie mieli głowy do weryfikowania idiotyzmów.
A ponieważ wcześniej media skutecznie zniszczyły wiarygodność służb...
Krąży przekonanie, że we współczesnej polityce nie ma miejsca na honor, bo polityka to realizacja własnych interesów.
No niezpełnie.
Oczywiście, polityka to realizacja własnych interesów, ale wiarygodność - czyli właśnie honor - to jeden z lewarów do skutecznego prowadzenia polityki.
Jeśli wiem, że polityk X nigdy nie kłamie i zawsze powie to, co jest prawdą nawet, jeśli stawia go to w niezbyt korzystnym świetle (osobna sprawa to sposób przedstawiania prawdy - można to zrobić na milion różnych sposobów i ani razu nie skłamać), to wroga propaganda ma utrudnione zadanie, żeby się do mnie przebić. Bo ja wiem, że X nigdy nie skłamał, więc czemu miałby kłamać teraz?
Przeciwnie, jeśli wiem, że Y nigdy słowa prawdy nie powiedział, to niby czemu mam mu wierzyć teraz?
Dla każdego, kto ma pojęcie o komunikacji kryzysowej oczywiste jest, że jej fundamentem i warunkiem jej skuteczności jest zaufanie i prawdomówność.
A jaką mamy sytuację?
Z jednej strony niewiarygodność władz Ukrainy, które nie potrafią się honorowo zachować w kwestii rakiety w Przewodowie i mimo oczywistych dowodów, że upadła tam przypadkowo przeciwlotnicza rakieta ukraińska, nie chcą tego przyznać.
Z drugiej, rozjechana przez wzajemne kłótnie, oskarżenia i poszukiwanie "wpływów rosyjskich" wiarygodność naszych polityków (jakoś słynna komisja badająca wpływy rosyjskie nie zauważyła tych rezonatorów, które objawiły się teraz).
A naprawdę było tak...
I na to leci znowu dobrze przygotowana i zmasowana z różnych źródeł narracja moskiewska.
No to nie może się nie udać...
No, ale raczej się słabo udało, bo po wyczerpaniu pierwszej fali narracji, gdy do głosu zaczęły dochodzić wersje weryfikujące, osiemdziesiąt procent społeczeństwa (według sondażu IBRIS) jest przekonanych, że atak dronami był celowym działaniem Rosji.
![]() |
Czy zatem jesteśmy odporni na wrogą propagandę?
Długofalowo tak, po pierwszym szoku i wątpliwościach, dochodzi u nas do głosu zdrowy rozsądek.
W krótkich terminach - nie. Dajemy się rozgrywać emocjonalnie, jak dzieci.
W przestrzeni siedmiu dni można u nas zrobić wszystko.
Ale są też dobre strony tej sytuacji.
Pierwsza i podstawowa jest taka, że kacapy do tej operacji, która urodziła mysz, uruchomiły ogromne siły, demaskując naprawdę mocno zakamuflowanych ludzi, którzy koniec końców wyszli na palantów i to publicznie. Pycha nie pozwala im teraz się wycofać, więc brną w brednie udające mądrość i zatroskanie, a w efekcie odkrywają się coraz mocniej.
W dodatku, dużo mówi to, kto jest rezonatorem roSSyjskiej propagandy.
Krytyk muzyczny, w latach osiemdziesiątych "opiekujący się" odwiedzającymi Polskę zagranicznymi zespołami (równie dobrze mógłby sobie napisać na czole "BEZPIEKA")?
Informatyk, żeglarz i piosenkarz w jednym?
Politycy?
W zasadzie żaden z ekspertów lotniczych i wojskowych ich propagandy nie podchwycił.
To oznaczać może dwie rzeczy:
- MoSSkale nie mają już zasobów propagandowych w Polsce, zużyli dokładnie wszystko i sięgają do rezerw,
- MoSSkale mają jeszcze ukryte zasoby właśnie w obszarze bezpieczeństwa, ale zdając sobie sprawę z absurdalności lansowanej wersji, woleli ich nie palić.
A przy okazji, ciekawie atak przedstawiali właśnie Rosjanie.
Po pierwsze, nie było jednego stanowiska. Rzecznik Kremla Pieskow odmówił komentarza. Ministerstwo Nawijania Makaronu na Uszy pod kierunkiem Ławrowa opowiadało, że nie było żadnego ataku. Ministerstwo Napadania na Sąsiadów z kolei potwierdziło, że coś im się urwało ze sznurka, ale nie Polska była celem. Przy okazji komunikat MO Erefii wysadził w powietrze rosyjską narrację w Polsce, bo...
Podali, że drony miały zasięg siedemset kilometrów.
To znaczy, że drony wystrzelone z granicy rosyjsko-białoruskiej dolatują do Mińska Mazowieckiego...
Tymczasem jeden z naszych prawicowych polityków powołując się na swój autorytet byłego żołnierza (starszy chorąży w wojskach lotniczych z ukończonym szkoleniem politruków w Ludowym WP) postawił cały swój autorytet na szali, przekonując w telewizji, że rosyjskie drony mają tylko trzysta kilometrów zasięgu i z Rosji do Polski by nie doleciały, ani z Obwodu Królewieckiego na Ukrainę.
I mówił to już w momencie, gdy wiadomo było, że część dronów wystrzelono z terytorium Białorusi |
W ten sposób Rosjanie sami wysadzili w powietrze narrację swoich własnych rezonatorów.
Zatem mamy z jednej strony w miarę spójną wersję podawaną w Polsce i skierowującą podejrzenia o sprawstwo na Ukrainę (w różnej formie i z różnym naciskiem, ale mimo to jednobrzmiącą) i całkowity chaos informacyjny po stronie rosyjskiej. Wygląda to tak, jakby rosyjska armia i sam Kreml były zaskoczone rozwojem wydarzeń.
![]() |
To pewnie też ukraińska prowokacja... |
Zatem co?
Jednak ukraińska, czy ukraińsko-polska prowokacja, jak przekonywały na użytek wewnątrzrosyjski moskiewskie przekaziory?
Nie.
Po prostu klasyczny rosyjski burdel i ścisłe tajemnice, powodujące, że nikt nic nie wie. Takie sytuacje już nieraz się zdarzały.
Dziennikarz Witold Szabłowski postawił ciekawą tezę, że operacja z dronami została zlecona przez Pekin, chcący mieć lewar do rozmów z Polską.
Jak raz rzeczywiście na początku tego tygodnia Polskę odwiedził chiński minister spraw zagranicznych Wang Yi. Chińczykom zależy na bardziej, niż dotąd korzystnych zasadach handlu z Polską. Obietnica uziemienia Moskwy i Mińska, żeby więcej nie robiły takich "wycieczek", mogłaby być ceną za bardziej prochińskie podejście polskiego handlu.
Tyle, że Polska w odpowiedzi na atak dronów zamknęła trwale wszystkie przejścia graniczne - także kolejowe - z Białorusią, a właśnie przez nie idzie znaczna część chińskiego (i pośrednio rosyjskiego) eksportu do Europy.
Wang Yi zatem nawet jeśli zaoferował wpłynięcie na Rosję i Białoruś, żeby się ogarnęły, to nie po to, żeby poprawić sytuację handlu chińskiego, ale po to, żeby przywrócić stan poprzedni.
Po spotkaniu ministra Sikorskiego i Wang Yi nie przeprowadzono przewidzianej programem konferencji prasowej, co oznacza, że nie uzyskano porozumienia. Ze strony chińskiej padły tylko okrągłe zdania i zero konkretów (a moSSkiewskie rezonatory już płaczą, że na zamknięciu przejść granicznych zarabiają Litwa i Łotwa - znaczy uderzenie było celne).
Operację dronową na zlecenie Chin musiałaby wykonać jakaś komórka wywiadu bez powiadamiana władz na Kremlu.
I na koniec kwestia wspomnianej Białorusi.
Generał Kukuła, Szef Sztabu Generalnego WP, oświadczył, że o dronach lecących z terytorium Białorusi Polskę zawiadomili Białorusini.
I wszyscy zachodzą w głowę, czemu?
Możliwych odpowiedzi jest kilka.
Pierwsza, że był to element współpracy z Rosją, żeby w ten sposób przetestować skuteczność polskiej obrony antydronowej, czy raczej wymusić reakcję, gdyby Polacy po raz kolejny usiłowali udawać, że nic się nie stało - po oficjalnym ostrzeżeniu nie można nie zareagować.
Druga, że drony faktycznie "urwały się ze sznurka", a w Mińsku przestraszono się konsekwencji i wolano zrobić sobie dupochron.
Trzecia, że drony wystrzelili Rosjanie bez porozumienia z Mińskiem, więc Bulbenfuehrer się wściekł, że mu się Kreml miesza do jego księstwa.
Czwarta, moim zdaniem najbliższa prawdy, nie wykluczająca żadnej z pozostałych:
Łukaszenka gra z prezydentem Trumpem w dość ciekawą grę.
Baćka doskonale wie, że Putin - czy żywy, czy martwy - politycznie jest skończony. Bez względu na wynik wojny dla powojennej Rosji będzie obciążeniem, więc tak, czy inaczej, zostanie wymieniony na kogoś, kto jest akceptowalny dla Chin i dla Zachodu. W dodatku cała obecna kamaryla kremlowska jest spalona. W Europie, a co ważniejsze, w Stanach nikt nie będzie z nimi rozmawiał.
W Moskwie za chwilę zaczną się rozglądać za nowymi twarzami, symbolizującymi z jednej strony wierność ideom RuSSkiego Miru, ale z drugiej także rozsądek i zdolność do rozmowy.
I tu cały na biało wchodzi Łukaszenka.
Prorosyjskości dowiódł wielokrotnie, a nie dając się wciągnąć w ukraińską awanturę Kremla dowiódł rozsądku i "niezależności". Dla jednych wierny przyjaciel Putina, dla drugich człowiek, który umiał się Putinowi jawnie przeciwstawić.
Idealny kandydat.
Dlatego Ameryka negocjuje z Łukaszenką, przedstawiciele prezydenta Trumpa jeżdżą do Mińska, a łukaszenkowskie służby zwalniają z więzień kolejnych opozycjonistów.
Ostrzeżenie Polski - kraju natowskiego i bliskiego sojusznika USA - o ataku dronowym to kolejny gest dobrej woli ze strony władz Białorusi. I być może Białorusini sami te drony wystrzelili, a potem zadzwonili do Warszawy.
- Hej, mister Trump, my jesteśmy fajni, z nami można rozmawiać!
Drugi plus tej sytuacji to ponowne włączenie czujności na roSSyjską propagandę i dezinformację.
Przypomnę tu materiał, który robiłem pół roku temu z kanałem "Czarna Godzina"
Nie tylko pojawiło się wiele artykułów i polemik, demaskujących moSSkiewską trollownię, ale też pojawiły się pomysły, jak trollować Moskali.
![]() |
Jeden z czytelników mojego bloga stwierdził"To nie jest trollowanie, to czysta prawda!" |
Drugi plus to uruchomienie oddolnej, obywatelskiej inicjatywy zaopatrzenia polskiego wojska w drony...
A także wróciła na wokandę sprawa polskiego systemu antydronowego. Jak się okazuje system SKYctrl, produkowany przez firmę APS z Gdyni, którą kieruje były dowódca jednostki specjalnej Marynarki Wojennej FORMOZA, działa skutecznie na Ukrainie i jest gotowy do dostarczenia w odpowiednich ilościach wojsku.
Okazuje się też, że od trzech lat istnieje system antydronowy, stworzony przez specjalistów z Wojskowej Akademii Technicznej i Zakłady Metalowe w Tarnowie
Zatem niemiecka broń antydronowa nie jest nam potrzebna. Mamy swoją.
Trzeci plus to właśnie demonstracyjne wsparcie innych krajów NATO dla Polski w ramach operacji "Eastern Sentry". I oczywiście, w pewnym stopniu ta pomoc ma charakter wybitnie symboliczny (na przykład trzy stare posowieckie śmigłowce od Czech - wbrew pozorom znakomicie się sprawdzające w walce z dronami), ale właśnie o symbole i demonstracje tu chodzi.
Mamy zatem dość ciekawą sytuację, w której w wyniku niepowodzenia - w ostatecznym rozrachunku - roSSyjskiej prowokacji z dronami, skutki tej akcji dla Rosji są bardzo niekorzystne.
Skoro zatem nie Ukraina, ani Polska, to czy na Kremlu siedzi banda debili, czy to jednak robota... Chin?
O tym, że na Kremlu i rosyjskich służbach siedzą idioci, to wiadomo od 24 lutego 2022 roku. I proponuję z tym nie dyskutować. To, że Chiny na tej grze zyskały (choćby utrudniając sytuację międzynarodową Rosji - tak, można bardziej) to inna sprawa.
Najciekawsza jest reakcja na całe zdarzenie prezydenta Trumpa. Czy to oczekiwane "zatopienie Lusitanii"? Zobaczymy |
Do prezydenta Trumpa wrócę w następnym wpisie (o ile nic się nie wydarzy).
A teraz front.
Na odcinku sumskim Ukraińcy wypierają Rosjan ze swojego terytorium. Wygląda na to, że Rosjanie ten kierunek porzucili i traktują go tylko jako sposób na odciąganie sił ukraińskich z innych kierunków. |
Wołczańsk bez zmian.
Pod Kupjańskiem problemy.
Ukraińcy nie wykorzystali korzystnego dla siebie układu frontu i zysków z kontry dwa tygodnie temu. Nie wykorzystane okazje zaś się mszczą. Siły rosyjskie weszły od północy do Kupjańska
Według rosyjskich źródeł bojcom udało się wejść do miasta przez rurę kanalizacyjną. Ponownie! |
Co gorsza Moskale wbili się klinem na północ od Piszczane.
Na kierunku izjumskim po wykonaniu zwrotu na południe od Karpówki siły rosyjskie obeszły dobrze bronione wzgórza i w Śerednem przeszły przez rzekę Nitrius. Drugi klin idzie przez Szandryholowe.
Koło Jaru Czasów atak moskiewski ugrzązł |
Podobnie w dolinie między Toreckiem i Konstantynówką rosyjskie natarcie ugrzęzło. Topografia robi swoje.
Na północ od Pokrowska trwa likwidacja owego niewydarzonego "wyłomu", jaki zrobili Moskale miesiąc temu. W zasadzie wszystko, co tam posłali, poszło na straty.
Sam Pokrowsk w zasadzie bez zmian, choć pojawiły się artykuły, że jego obrona dobiega końca, bo Moskale go otaczają. Nie bardziej, niż miesiąc temu.
Zdaniem Girkina-Striełkowa sytuacja zmierza ku katastrofie.
Komentarze
Prześlij komentarz