Dziennik wojny - doby sześćdziesiąta, sześćdziesiąta pierwsza, sześćdziesiąta druga, sześćdziesiąta trzecia, sześćdziesiąta czwarta, sześćdziesiąta piąta, sześćdziesiąta szósta, sześćdziesiąta siódma trzeciego roku (790. 791, 792, 793. 794, 795, 796, 797)
Na wstępie chciałbym wrócić do poprzedniego wpisu, gdzie analizowałem rzekomy wzrost potencjału wojskowego Rosji. W komentarzach na facebooku odezwało się parę głosów, polemizujących z moim twierdzeniem o tym, że potencjał ludzki Rosji wcale nie jest niewyczerpany i spada. Posłużono się przy tym klasycznymi argumentami, że
"RuSSki wszystko zniesie i będzie żarł trawę, byle car miał złoty kibel".
Tyle, że ja zupełnie nie o tym pisałem. Ta opinia (w pewnym zakresie słuszna) odnosi się do mentalności Rosjan i ich motywacji. Moja analiza mówi jednak wyłącznie o wartościach fizycznych i liczbie ludzi w Rosji.
Kompletnie nie ma bowiem znaczenia, jaką motywację będzie miało pięciu pilotów, którzy w wyniku procesów demograficznych zostaną do obsługi dwudziestu samolotów. Mogą pracować dzielnie i dla Putina i Matuszki RoSSji brać nadgodziny, ale i tak fizycznie będą w stanie (naruszając zasady bezpieczeństwa) obsługiwać jednocześnie maksymalnie pięć samolotów. I żadna ideologia, motywacja, charakter Rosjan tego nie zmieni. Jeden człowiek może pilotować jeden samolot jednocześnie.
W Rosji żyje obecnie około stu czterdziestu milionów ludzi, z czego "etnicznych Rosjan" sto milionów (w cudzysłowie, bo to w ogromnym procencie zrusyfikowani nie tylko przedstawiciele narodów słowiańskich, ale przede wszystkim ludów azjatyckich, głównie uralskich i ałtajskich). To jest łącznie
- dziesięciokrotnie mniej, niż w Chinach i Indiach z osobna,
- trzykrotnie mniej, niż w państwach Unii Europejskiej,
- dwukrotnie mniej, niż w USA,
- tyle samo, ile w Japonii
- trzykrotnie więcej, niż w Ukrainie,
- pięciokrotnie więcej, niż w Polsce.
Jak widać, szału nie ma. Owe "ludiej mnogo" jest bardziej złudzeniem, niż rzeczywistością.
Jak to wygląda w kontekście gospodarki i armii?
Z tych stu czterdziestu milionów pracuje niecałe trzydzieści pięć milionów, czyli jedna czwarta. Jednocześnie miejsc na rynku pracy jest o pięć milionów więcej (tak szacują rosyjscy ekonomiści). Czyli po ludzku pisząc, na osiem stanowisk pracy obsadzonych jest siedem, a jedno stoi puste.
Dla porównania, w Polsce zatrudnienie jest na podobnym poziomie, ale wciąż istnieje około pięcioprocentowe bezrobocie, co oznacza nadwyżkę "mocy produkcyjnej w zakresie czynnika ludzkiego" - po prostu gospodarka, ewentualnie służby i armia mogą zgarnąć z rynku jeszcze pół miliona Polaków, a uwzględniając bezrobocie ukryte szacuje się, że nawet dwa miliony.
Jeszcze raz:
- Rosja z niewyczerpanymi zasobami ludzkimi - pięć milionów ludzi brakuje,
- Polska z ograniczonym zasobem ludzkim - dwa miliony ludzi w zapasie.
Dlatego u nas nie występuje potrzeba uzupełniania gospodarki imigrantami. Polska gospodarka ma zaledwie jeden procent wakatów (to się ostatnio zmienia, ale nieznacznie i raczej ta liczba maleje) i wynika on głównie z rozminięcia się potrzeb i możliwości pracodawców i pracowników (robota, której nikt szanujący się nie weźmie za pieniądze, których nikt przytomny nie zapłaci).
Wracając do Rosji.
Sytuacja na rynku pracy pogarsza się z roku na rok.
Rosjan w wieku między dwadzieścia a trzydzieści dziewięć lat - czyli mobilizacyjnym, produkcyjnym (pracuje się dłużej, ale w tym wieku ludzie są najbardziej produktywni) i reprodukcyjnym - jest zaledwie dwadzieścia milionów. W stu czterdziestomilionowym społeczeństwie!
Przy czym mężczyzn (bo w kontekście wojny oni nas interesują najbardziej) jest około dziesięć milionów (w tej grupie wiekowej jest mniej więcej po równo).
I o te dziesięć milionów walczą armia, służby, gospodarka i... kobiety!
I z tych dziesięciu milionów wojna wyeliminowała trwale pół miliona, a trwale i czasowo dwa miliony ludzi (licząc zaangażowanych na wojnie i wyeliminowanych razem - ciekawe, że w 2023 roku z rosyjskiego rynku pracy ubyło dokładnie tyle osób, przypadek?). Czyli dwa miliony mężczyzn nie produkuje, nie zajmuje się utrzymywaniem porządku, nie płodzi dzieci, tylko ginie w mięsnych atakach na Ukrainie lub gnije w okopach czekając na swoją kolej.
A będzie gorzej, bo ta mała populacja lat 1990-2010 właśnie płodzi dzieci. A w dużym stopniu nie płodzi, bo walczy lub skutecznie użyźnia ukraiński czarnoziem. |
Rosja angażując coraz więcej mężczyzn do armii (obecnie łącznie ze strukturami parawojskowymi, jak RoSSgwardia, czy "armie" Ługandy i Donbabwe szacowanej już na około półtora miliona bojców) zdejmuje ich z rynku.
I oczywiście, na rynku pracy mężczyzn do pewnego stopnia zastąpią kobiety, a te, które nie będą miały dzieci i nie "wypadną" na urlopy macierzyńskie i wychowawcze, zastąpią w stu procentach w zawodach nie wymagających męskich predyspozycji.
Jednak na froncie i przy płodzeniu dzieci rola mężczyzn jest nie do zastąpienia. O ile w drugiej kwestii z pomocą może przyjść islam i szariat, a konkretnie wielożeństwo (nad czym rosyjskie władze pracują intensywnie) - choć jednak potrzeby gospodarki są w kolizji z biologicznym potrzebami kobiety ciężarnej i karmiącej, to w kwestii frontu i zawodów wymagających siły i kondycji oraz pełnej dyspozycyjności problem pozostaje nierozwiązany.
W dodatku miejsca opuszczone przez mężczyzn, będą musiały zająć kobiety, których zabraknie na innych stanowiskach.
Do tego trzeba doliczyć wzrost produkcji złomu (bo tym jest każda produkcja zbrojeniowa w czasach wojny - produkcją złomu). Im więcej produkowanych jest dronów, pocisków, pojazdów i samolotów bojowych, dział, karabinów, mundurów itp, tym mniej stawia się domów, robi mebli, produkuje towarów użytkowych.
Pamiętacie, jak się wywrócił komunizm w Polsce?
No właśnie na tym:
więcej ludzi było zatrudnionych w wojsku i służbach oraz w zbrojeniówce, niż przy normalnej produkcji, co powodowało, że brakowało nawet sznurka do snopowiązałek (podpytajcie dziadków i rodziców o ten coroczny problem). Nie było najpotrzebniejszych rzeczy, jak papier toaletowy, za to były nowe czołgi.
I to w warunkach pokoju. W czasie wojny jest jeszcze gorzej.
Produkcja zbrojeniowa to zawsze była i będzie najbardziej marnotrawna część gospodarki (i dlatego w pewnych ramach najbardziej opłacalna).
I teraz w Rosji coraz więcej ludzi produkuje masowo złom, dostając za to całkiem spore pieniądze, a coraz mniej wytwarza rzeczy, które za te pieniądze można kupić.
I tak krok za krokiem zbliża się moment, w którym pięć pilotek będzie musiało obsłużyć dwadzieścia samolotów, pięć maszynistek będzie musiało poprowadzić dwadzieścia pociągów itp. Już brakuje ludzi do ekip konserwatorskich i remontowych, czego skutkiem były kataklizmy zimowe z zamarzającymi i pękającymi sieciami elektrycznymi i ciepłowniczymi, a teraz są powodzie na Syberii (powodzie i tak by były, ale ich skutkom można było przeciwdziałać).
I to będzie się pogłębiać.
Nie liczę na to, że Rosja powstanie, że się podniesie, że zaczną się protesty.
Rosja się po prostu zatrzyma z braku ludzi mogących wykonywać podstawowe prace. W kraju uzależnionym od komunikacji lotniczej i kolejowej nie będzie nie tylko czym latać i jeździć (to już się dzieje), ale nie będzie komu poprowadzić maszyn.
A to wszystko jest skutkiem przekonania, że "u nas ludiej mnogo", w wyniku czego w latach 1939-45 doszło do największej katastrofy demograficznej w historii Rosji, z której Rosja do dziś się nie podniosła (tylko w 1941 roku ZSRS stracił dwadzieścia dziewięć milionów bojców, z czego jedenaście milionów trwale zabitych!).
To rozpędem pociągnijmy wątek tej rzekomej wytrzymałości Rosjan i ich gotowości do poświęceń.
Ma on tyle samo wspólnego z rzeczywistością, co opowieści o zawsze wygranych przez Rosję wojnach (licząc tylko czasy nowoczesne tych przegranych było więcej, niż wygranych).
Ale skupmy się na samej mitycznej odporności Rosjan.
Jakoś niewiele im pomogła w 1812 roku (to Napoleon spartolił sprawę, podejmując wyprawę, która w żadnej konfiguracji nie mogła się udać wobec ugrzęźnięcia wojsk cesarskich w Hiszpanii - idąc na Moskwę zdecydował się na walkę na dwa fronty, choć Rosja wcale nie miała ochoty w nią wchodzić). Armię francuską pokonała pogoda (i wcale nie zima, tylko jesień), a nie wojsko rosyjskie, które po Borodino poszło w rozsypkę) oraz bandy maruderów i zdesperowanych chłopów (z którymi, jak w Hiszpanii Francuzi nie umieli walczyć).
Mityczna odporność i wytrzymałość Rosjan nie pomogła im w czasie wojny krymskiej, przegranej w iście epicki sposób na własnym terenie ze słabą armią turecką i mikrymi korpusami ekspedycyjnymi Francji i Anglii.
Nic to nie pomogło Moskalom także w wojnie z Japonią w 1905 roku, która nie tylko była sromotną klęską, ale wręcz doprowadziła do największych od dwustu lat wystąpień przeciw carowi i jego władzy.
Wreszcie mityczną odpornością i wytrzymałością Rosjanie nijak nie wykazali się w czasie I wojny światowej, w czasie której głównie dostawali "sławetne lanie" i cofali się coraz bardziej w głąb Rosji.
Ostatecznie konsekwencje gospodarcze i społeczne wojny doprowadziły do nastrojów, które umożliwiły rewolucję lutową (październikowej nie liczę, bo to był pucz nie rewolucja).
Zadziwiające, ale w latach 1939-41 też nie widać rosyjskiej odporności na trudy. Kompromitacja w wojnie z Finlandią jest aż nadto wymowna. Podobnie w pierwszych miesiącach Fall "Barbarossa" nie ma po niej śladu.
Skąd zatem wziął się mit niesamowicie odpornego i wytrzymałego społeczeństwa sowieckiego/rosyjskiego?
Źródła były trzy:
- niemiecka propaganda,
- sowiecka propaganda,
- terror (sowiecki i niemiecki).
Niemiecka propaganda.
Przez pierwsze dwa lata II wojny światowej Niemcy budowali mit niezwyciężonej armii niemieckiej, czyli Wehrmachtu. Budowali go w możliwie najgłupszy sposób poprzez deprecjonowanie potencjału i możliwości pokonanych przeciwników. Zamiast (zgodnie z wielowiekową tradycją propagandy militarnej) podkreślać siłę i możliwości przeciwnika, żeby podbić skalę zwycięstwa, a w razie porażki, żeby była ona zrozumiała, machina propagandowa Goebelsa przedstawiała przeciwników jako zacofanych, prymitywnych, głupich (stąd propagandówka o szarży polskiej kawalerii na niemieckie czołgi).
Kiedy po serii błyskotliwych (nie do końca, ale tak trąbiła propaganda) zwycięstw Wehrmachtu na froncie wschodnim nastąpiła bolesna porażka pod Moskwą i pierwszy odwrót, a potem, po kolejnej krótkiej serii zwycięstw, zakończonej katastrofą pod Stalingradem, trzeba było jakoś społeczeństwu niemieckiemu wyjaśnić przyczyny takiego obrotu spraw. Nie można było przyznać, ze armia niemiecka jest bardzo skuteczna, ale ma swoje słabości, które przeciwnik wykorzystał (paradoksalnie tymi słabościami były przyczyny jej siły, czyli mocne zmechanizowanie, które na rosyjskich bezdrożach obróciło się przeciw Niemcom i ich sojusznikom). Trzeba było znaleźć inne wyjaśnienie i tak zrodziła się opowieść o "generale Mrozie" i znakomicie do tych warunków przystosowanych Rosjanach. Choć klęska Wehrmachtu zaczęła się jesienią, kiedy w deszczu i błocie utknęły niemieckie czołgi i samochody, dając sowietom czas na ogarnięcie się.
Co prawda klęski niemieckie na Łuku Kurskim i podczas Operacji "Bagration" na Białorusi podważyły tę legendę, ale wtedy właśnie pojawiła się opowieść o Moskalach niesamowicie odpornych, którzy gryzą trawę, ale idą do przodu. Opowieść tylko częściowo mająca oparcie w rzeczywistości, ale znakomicie tłumacząca własną nieudolność.
Sowiecka propaganda.
Sowieci od początku opowiadali o tworzeniu nowego człowieka i od początku szkolili bojca tak, żeby był znacznie bardziej odporny od bojców dawnej armii carskiej i armii białych. Jako ci, którzy rozłożyli moralnie armię carską swoją propagandą, znakomicie rozumieli, w czym tkwiła jej słabość i starali się jej przeciwdziałać. Stąd niesamowity nacisk na czynnik motywacyjny, który przybrał formę wszechwładnych komisarzy politycznych. Czerwonoarmista miał nie tylko wykonywać rozkazy, ale być tak zmotywowany, żeby rozkazy trafiały w jego oczekiwania.
Oczywiście, rzeczywistość odbiegała mocno od założeń, ale nie da się ukryć, że bojcy RKKA byli znacznie lepiej zmotywowani od swoich rosyjskich kolegów z przeciwnej strony.
W II wojnę światową Armia Czerwona wchodziła z całymi rocznikami bojców wychowanych w sowieckim systemie myślenia, w którym najwyższą chwałą było oddanie życia "za Stalina i sprawę rewolucji". Potężne pranie mózgów wyłączyło podstawowe odruchy instynktu przetrwania, wpinając ludzi w machinę państwową. Czy sołdat w szeregach, czy robotnik przy tokarce, każdy miał wbijaną w łeb świadomość, że jest tylko trybem w maszynie historii, ale jak każdy tryb, jest w niej nieodzowny i konieczny (swoją drogą ta niespójność marksizmu, według której historia toczy się swoim torem bez względu na ludzkie wysiłki, a jednocześnie twoja praca jest niezbędna, żeby mogła się potoczyć właściwie, zawsze mnie bawiła).
Kiedy Niemcy podnieśli wątek "generała Mroza" i niesamowicie odpornych sołdatów sowieckich, propaganda sowiecka podchwyciła go i pociągnęła dalej:
- Tak, czerwonoarmiści są nadludźmi, nowym typem człowieka, zdolnego pokonać wszystkie przeciwności!
Brzmiało to zabawnie (i pewnie zrobiono to celowo) wobec hitlerowskiej propagandy o Uebermenschach, którzy okazali się cieniasami względem tych, których mieli za Untermenschów (kolejny przykład, jak goebelsowskie koncepcje były kretyńskie i przeciwskuteczne).
Dodatkowym czynnikiem była konieczność ukrycia faktu, że ZSRS ocalał wyłącznie dzięki wsparciu państw zachodnich i gdyby nie one, upadłby najpóźniej w 1943 roku z braku materiałów i sprzętu do prowadzenia wojny.
Ale o tym, że wrogowie klasowi ocalili Ojczyznę Proletariatu nie można było mówić. Świat miał uwierzyć, że to ZSRS ocalił niewdzięcznych kapitalistów!
Ale o tym, że wrogowie klasowi ocalili Ojczyznę Proletariatu nie można było mówić. Świat miał uwierzyć, że to ZSRS ocalił niewdzięcznych kapitalistów!
Najlepszym przykładem tej propagandy jest wydana tuż po wojnie "Opowieść o prawdziwym człowieku" Borysa Polewoja. Autor, zawodowy frontowy propagandzista, opisuje w niej autentyczny przypadek sowieckiego pilota Aleksieja Mariesiewa (w książce Mieriesiew), który po zestrzeleniu przez Niemców w 1941 roku przez śniegi doczołgał się z połamanymi nogami do swoich. Obrażenia i odmrożenia spowodowały konieczność amputacji stóp (stóp, a nie do kolan, jak pisał Polewoj). Po wyzdrowieniu i rehabilitacji główny bohater wrócił do latania i wziął udział w bitwie na Łuku Kurskim.
Fajna, motywująca historia, jakich było wiele. Polewoj w zakończeniu podkreślił fakt, że takich bohaterów mógł wychować tylko komunizm pod przywództwem Stalina i że właśnie "ludzie sowieccy" i Rosjanie (taki wątek etniczny tam pada) są tacy wyjątkowi. Zupełnie przy tym ignorował to, że na długo przed Mariesiewem bez nóg latał brytyjski pilot Douglas Bader, który za stery myśliwca wrócił już w 1939 roku (polecam jego historię w "Alarm w St. Omere" Bohdana Arcta). Polski lotnik Stanisław Skarżyński do lotnictwa trafił wyłącznie dlatego, że niedowład nogi po sowieckim postrzale w 1920 roku wyeliminował go z piechoty, zaś jego kolega Jerzy Bajan pilotował (niebojowo) bez ręki.
Ale propaganda jest propaganda. To, co gdzie indziej było przyczyną podziwu względem konkretnych ludzi, Moskale rozciągnęli na całe państwo i społeczeństwo.
Terror.
Zarówno sowiecki, jak i niemiecki, każdy w innym obszarze.
Zacznijmy od sowieckiego.
Życie ludzi w ZSRS od rewolucji październikowej było ciągłą walką o przetrwanie. System carski był nieludzki, ale kto się nie wychylał, mógł spokojnie przebiedować, a nawet do czegoś dojść ("Tisze jediesz, dalsze staniesz").
System sowiecki, oparty na logice terroru, nie dawał tego komfortu. Nie dość, że warunki życia w zacofanym, zniszczonym wojnami i sankcjami kraju były tragiczne (więc faktycznie uzyskanie własnego samodzielnego mieszkania było źródłem pełnego szczęścia), to jeszcze nikt nigdy nie wiedział, za co trafi na czerezwyczajkę i kiedy. Wtedy powstało powiedzenie, że w ZSRS ludzie dzielą się na tych, co siedzieli, siedzą lub będą siedzieli.
W tych realiach armia była szczytem szczęścia. Nie dość, że ubrali i dali jeść (byle jak, ale po klęsce głodu - Hołodomor nie dotyczył tylko Ukrainy - to już jawiło się jako luksus), to jeszcze zasady znów były czytelne: rób, co trzeba, a może przeżyjesz, a nawet do czegoś dojdziesz (znakomicie z perspektywy już lat sześćdziesiątych, kiedy przecież nie było już takiego terroru, jak za Stalina, opisuje ten mechanizm Wiktor Suworow w "Żołnierzach Wolności").
Oczywiście, jak wspomniałem, w 1939 i w 1941 to okazało się zbyt mało, żeby zmotywować ludzi do walki. Poddawali się całymi dywizjami, wydając Niemcom oficerów, komisarzy i znienawidzonych komunistów.
Ale od czego jest terror i głupota Niemców?
W Armii Czerwonej wprowadzono bataliony zaporowe, a rodziny bojców uznanych za tchórzy i dezerterów wysłano do łagrów. Strach o życie własne i bliskich znakomicie podniósł morale czerwonoarmistów, którzy teraz bardziej bali się swoich, niż wroga.
I tu w sukurs przyszli Niemcy, traktujący każdego wziętego do niewoli czerwonoarmistę jako wroga (częściowo zgodnie z ideologią, częściowo skala sowieckich kapitulacji przekroczyła możliwości logistyczne Niemców - w pierwszym okresie nieludzkie traktowanie jeńców przez Wehrmacht wynikało z braku sił i środków do "zagospodarowania" takich mas ludzkich, dopiero potem stało się świadomą polityką).
Bojec miał zatem do wyboru:
walczyć jak umie i zasłużyć na poprawę losu swojego lub rodziny
albo
skazać siebie i rodzinę na śmierć i poniewierkę w rąk jednych lub drugich łajdaków.
Wybór był oczywisty.
Podobnie było na tyłach, gdzie od wydajności w fabryce zależał przydział jedzenia, a jeśli była zbyt mała, to mogli takiego robotnika wysłać do łagru, przy tym jakość masowo tłuczonej tandety była rzeczywiście gorzej, niż tragiczna (wbrew niezasłużonej legendzie T-34 były czołgami bardzo wadliwymi głównie przez złe wykonanie, podobnie myśliwce Jak-1M w 1945 roku częściej spadały z powodu awarii, niż zestrzelenia przez Niemców).
Mityczna odporność i wytrzymałość Rosjan była skutkiem strachu i spowodowanych wieloletnią biedą niskich potrzeb i oczekiwań, a nie jakimś szczególnym typem rosyjskiej osobowości.
Wspomniane w poprzednim wpisie siedemset spraw miesięcznie o dezercję, z jakimi rosyjska armia ma do czynienia obecnie, w czasach stalinowskich było nie do pomyślenia. Dezerterzy zostaliby zastrzeleni bez sądu albo przez swojego dowódcę, albo przez NKWD, a na podstawie raportu rodzina abcugiem pojechałaby do łagru.
Ale obecnie tych czynników już nie ma, a motywacja bojców opiera się na zupełnie innych fundamentach (choć jak już pisałem, motywowanie terrorem też ma miejsce).
Współczesny bojec roSSyjski wojnę traktuje jak zajęcie zarobkowe i tak do tego podchodzi oficjalna propaganda, oferująca za służbę w armii ogromne jak na Rosję pieniądze. Ale nie chodzi tylko o to, co bojec dostaje do ręki, bo tu jest różnie i tylko Prigożyn podchodził biznesowo i rzetelnie do wypłat.
W istocie na wojnę idzie się po trupy, łupy i dupy. Rosjanie zgłaszają się na wojnę po to, żeby móc legalnie zabijać, legalnie rabować i legalnie gwałcić. Stąd takie powodzenie werbunku w więzieniach. Na Ukrainie mogą robić to, za co w Rosji siedzą w kiciu.
Przypomnijcie sobie opublikowane przez GUR nagrania rozmów bojców z bliskimi, gdzie żona mówiła mężowi, co ma na tej wojnie zdobyć i chwaliła go za zabijanie.
Dla takiego bojca powrót do domu bez łupów to porażka i hańba. Żona, której koleżanki dostały zrabowane na Ukrainie futra i biżuterię, będzie mu suszyła głowę, że on nie przywiózł niczego.
To gorsze, niż czerezwyczajka, szczególnie, gdy włączy się teściowa.
Dlatego (czyli w sumie też ze strachu, ale innego typu) będą się czołgali, ale będą szli naprzód. Żeby nie wyjść na tchórzy i niedojdy, które nawet zarobić na wojnie nie potrafią.
No i żeby nie trafić do jamy w ziemi, w której będą ich trzymać przez całą zimną noc bez ubrania, sikając na nich.
Presję instytucjonalną zastąpiła presja społeczna.
A co, jeśli presja społeczna spadnie (a już spada, czego objawem są marginalne, ale zauważalne "Białe Chusty")? Co, jeśli kobieta zamiast futra i biżuterii bardziej będzie chciała powrotu swojego chłopa?
W dodatku na tyłach już takiej, jak kiedyś motywacji nie ma. Tam wróciło stare "tisze jediesz, dalsze staniesz".
Choć i tu coś pęka...
O pierwszym pęknięciu pisałem poprzednio.
Wobec katastrofalnej powodzi koło Orenburga w co najmniej dwóch wsiach ludzie pozostawieni przez władzę swojemu losowi skrzyknęli się i wybudowali wały przeciwpowodziowe. Sami zebrali pieniądze, kupili materiały, zorganizowali budowę wraz z wyżywieniem pracujących. Wsie ocalały.
Ludzie uświadomili sobie, że władza im do niczego nie jest potrzebna.
Powiedzcie sobie głośno.
W kraju, w którym władza decyduje o sposobie korzystania z toalety ludzie (na razie w dwóch wsiach) uświadomili sobie, że władzy nie potrzebują!
Mało tego, władza wręcz przeszkadza!
Wspomniałem, że uczestnikom tych inicjatyw grozi się karą za "samowolę budowlaną".
Przeniesienie gniewu na władze ma coraz szerszy zakres i zaczyna przybierać formy agesywne.
W Apatity koło Murmańska (przy granicy z Finlandią na samej północy) czterdziestodwuletni monter kolejowy Aleksiej Bydanow zaatakował nożem gubernatora Obwodu Murmańskiego Andrieja Czibisa.
Czemu?
Nie ma pojęcia. Mówi o nienawiści i głosach w głowie.
Szurnięty? Być może, ale coś jego agresję pchnęło w stronę najważniejszego urzędnika w regionie.
Andriej Czibis przeżył i trafił do szpitala...
Gdzie znalazł się także zamachowiec, którego chwilę później podczas zatrzymania postrzelili członkowie RoSSgwardii, ochraniający spotkanie
Natomiast we Włodzimierzu jakiś mężczyzna rzucił koktailem Mołotowa w budynek siedziby lokalnych władz.
Drobiazgi, ale po fali podpaleń komisji wojskowych i aktach sabotażu, a nawet terroryzmu podczas wyborów prezydenckich to kolejny szczebel politycznej przemocy w Rosji (ataku na Crocus City Hall nie liczę, bo to inna bajka).
I znowu, oczywiście, że to mogą być działania inspirowane przez którąś z frakcji rosyjskich służb (nikt nie wykonał większej liczby zamachów na carów, niż powołana do ich ochrony Ochrana).
Jednak tak, jak w XIX wieku, musieli pojawić się ludzie chcący takich aktów dokonywać (carskie służby wygenerowały ich prześladując ruch narodnicki). Skoro się pojawili i ktoś zainspirował takie akcje, za chwilę (po wykonaniu odpowiedniej liczby takich działań) zaistnieje zjawisko emergencji, czyli naśladownictwa bez wzoru.
Ale nie to jest największym problemem.
W kontekście wydarzeń związanych z powodzią Abbas Galljamow, analityk-politolog i były twórca przemówień Putina zauważa, że Putin przestał być "teflonowy" i gniew społeczeństwa coraz częściej kieruje się przeciw rządowi centralnemu.
- Formuła "car dobry, bojarzy źli" przestała się sprawdzać
pisze Galljanomow i wskazuje, że początkiem zmiany nastawienia była porażka "specjalnej operacji wojskowej". Kiedy hasło "Kijów w trzy dni" przekształciło się w rzeźnię i kolejne "gesty dobrej woli" ludzie zaczęli zauważać, że problemem nie jest ten, czy inny urzędnik na dole, tylko Moskwa, w której tego urzędnika na to stanowisko wyznaczone.
I nie, nie będzie żadnych masowych protestów (choć nie do końca).
Będzie coś znacznie gorszego: do ludzi dotrze, że Moskwa nie jest im do niczego potrzebna, a wręcz, że jest dla nich szkodliwa i toksyczna.
Oni nie pójdą na Moskwę zmieniać cara.
Oni po prostu przestaną się Moskwą przejmować i liczyć z jej zdaniem. A w państwie tak scentralizowanym to początek rozpadu.
Nie do końca, bo Białe Chusty nadal protestują i to w sposób dość trudny do zignorowania.
Ponieważ po wyborach przestały być potrzebne i zaczęły się standardowe szykany i represje...
Białe Chusty wymyśliły akcję "Pustych garnków".
I teraz bądźcie rosyjską władzą i spróbujcie to zignorować!
Formuła akcji zapewnia zarówno słyszalność, jak i anonimowość. Ciekawe, czy będzie kontynuowana?
To tyle dobrych wiadomości. Teraz trochę złych.
Front.
Na froncie sytuacja jest niedobra. W każdym razie na odcinku Awdijówki i Marinki.
Próbę ogarnięcia frontu na linii rzeki Durna można w zasadzie włożyć do archiwum.
Moskale przebili się w Semenówce po grobli, dzięki czemu przekroczyli rzekę i mogą wyjść na tyły wojsk ukraińskich znajdujących się po wschodniej jej stronie. W dodatku będą po swojej stronie mieli przewyższenie, dające im wgląd w pozycje ukraińskie.
Kolejna rubież to rzeka Wowcza i znajdująca się za nią linia wzgórz. Co prawda jest już ona zagrożona przez sytuację w Oczerentnem, ale jeszcze daje jakieś tam szanse.
Punktem węzłowym wyraźnie będzie tu Karlówka, przez którą idzie jedyna znacząca w tym rejonie droga i większa przeprawa.
Na odcinku Oczeretnego Rosjanie poszerzyli podstawę klina i umocnili swoje pozycje, kontynuując natarcie głównie w kierunku północno-zachodnim.
Dość wyraźnie widać, że dowództwo rosyjskie (znowu kieruje ktoś z głową na karku, a nie tępy rzeźnik) nie zamierza skręcać na południe, żeby ominąć ukraińskie pozycje na Wowczy, ale będzie zwracało się raczej na północ i północny wschód...
Żeby wyjść na drogi H-20 i H-32, ominąć Toreck i od tyłu zajść garnizon Konstantynówki i Jaru Czasów (natarcie na który utknęło i nie posunęło się do przodu od ponad trzech tygodni).
Frontu nie udało się pchnąć do przodu mimo bombardowania bombami FAB i głośnych pień moskiewskich propagandystów, jak to Ukraińcy giną od nich tysiącami
Za to w Bachmucie siły ukraińskie uderzyły francuską bombą AASM-250 "Hammer" w zajęty przez Moskali blok, pełniący rolę bazy.
Wbrew bredniom George'a Lukasa w "Gwiezdnych wojnach", liczba nawet silnych, ale chaotycznych ciosów nigdy nie zrównoważy jednego celnego i dobrze wymierzonego uderzenia.
Niemniej siły ukraińskie na tym odcinku lecą na oparach i resztkach amunicji. Poszczególne pozycje oddawane są bez walki bezpośredniej.
Ale są niuanse.
Z optyki rosyjskiej wygląda to tak, że wojsko ukraińskie wobec szturmu "mięsnego" nie podejmuje walki, tylko wycofuje się, a następnie młóci wszystkim, co ma w zanadrzu. Kiedy pod ogniem Moskale się cofają, Ukraińcy wracają (albo i nie). W przerwach między tymi "koncertami ukraińska artyleria milczy, nie zdradzając swoich pozycji.
W efekcie zajmowanie Siemienówki, opuszczonej przez siły ukraińskie trwało dwa dni, bo każdy ruch Moskali był natychmiast kontrowany artylerią i dronami.
Rosyjskie sukcesy terenowe na tym kierunku są zatem bardzo kosztowne przy względnie znacznie mniejszych stratach ukraińskich. Siłom ukraińskim chodzi o to, żeby mimo zysków terytorialnych Rosjanie nie mieli sił do kontynuowania natarcia i musieli znów ściągać je z innych kierunków.
A czy plan oskrzydlenia Konstantynówki ma szanse realizacji?
Nie tymi siłami i nie w tym tempie. Przecież od mojego ostatniego wpisu minął ponad tydzień a Moskale posunęli się o kilkaset metrów. Zajęli wszystkiego trzy wsie, na granicy których byli tydzień temu.
Co ciekawe, podobnego zdania, jak ja, jest Jan Matwiejew (bloger cholera wie, skąd, ale oglądany i cytowany też przez naszych komentatorów - niby pisze z optyki rosyjskiej, ale proukraińsko) - mapka powyższa od niego.
Zdaniem Matwiejewa logicznym i optymalnym działaniem Moskali byłoby właśnie dojście do drogi H-32 (strzałka czerwona na północ) i zwrot na południe, zachodnim brzegiem Wowczy. Ale Moskale tego nie robią.
Drugi logiczny sposób działania to oskrzydlenia lokalne, dające wyraźne i dość mało kosztowne korzyści terenowe i zmuszające Ukraińców do odwrotu (zielone strzałki).
Tymczasem Moskale działają na skali mikro, owszem, poszerzając podstawę swojego klina, ale dając przez to czas SZU na kontrolowane wycofanie się na nowe pozycje.
Matwiejew tłumaczy to trzema zasadniczymi czynnikami:
- wspomnianym przeze mnie wcześniej brakiem pojazdów dla jednostek zmechanizowanych, co skutkuje niemożnością uzyskania koniecznego tempa natarcia,
- słabym wyszkoleniem i zerowym zgraniem bojców, którzy nie potrafią wykonać bardziej złożonych działań taktycznych (zgranie plutonu to minimum trzy miesiące intensywnego szkolenia),
- lękiem rosyjskich dowódców przed powtórką z wiosny 2022 roku, kiedy Ukraińcy rozbili kolumnowe natarcia uderzeniami dywersyjnymi i partyzanckimi.
Zwraca też uwagę, że mimo zmęczenia i osłabienia sił ukraińskich, nie ma u nich mowy o chaosie, panice i rozbiciu oddziałów. Odwroty są kontrolowane i wtedy, kiedy pada odpowiedni rozkaz, a nie pod naciskiem wroga.
Zatem mimo posuwania się Rosjan to Ukraińcy cały czas kontrolują sytuację.
Mimo wszystko w tym kontekście ogłoszenie przez Ukraińców wyzwolenia bezludnej wyspy u ujścia Dniepru może brzmieć nieco szyderczo. Zawsze to jednak jakiś sukces.
Chodzi o ten malutki ciuczek przy zielonym zachodnim (północnym) brzegu rzeki |
Na innych kierunkach sytuacja względnie spokojna, czyli jak zawsze, walki trwają, ale nic się nie zmienia.
Chociaż coś może się zacząć dziać na Zaporożu.
Moskalom udało się tu zniszczyć amunicją kasetową ukraiński rejon koncentracji w rejonie Dnipro.
Ukraińcy co prawda opowiedzieli niszcząc dwa rejony rosyjskie, ale tym razem to nie Rosjanie będą się bronić. Takie uderzenia to zmiękczanie frontu przed atakiem i może negatywnie wpłynąć na stabilność ukraińskich pozycji.
Nad Dnieprem Rosjanie postanowili się zdenerwować na niezniszczalny przyczółek ukraiński i potraktowali go najcięższymi posiadanymi bombami typu FAB.
Przyczółek wygląda teraz tak:
Czy zatem desperacja pchnie ich do zastosowania broni jądrowej?
Jeśli tak, to żaden z liczących się krajów, ze Stanami i Chinami na czele, nie będzie mógł przejść wobec tego faktu obojętnie. Po prostu. Użycie broni atomowej, które nie pociągnie za sobą konsekwencji, ośmieli mniejszych graczy, którzy nią dysponują, jak Izrael, czy Iran, nie mówiąc o Korei Północnej. Światowy porządek opiera się na równowadze strachu i nikt nie może przestać się bać odwetu za użycie broni atomowej.
Niemniej, w zakresie sił konwencjonalnych Moskale dochodzą do ściany, za którą jest niewiadoma.
Żeby było jeszcze bardziej ponuro, to reportaż Biełsatu o tym, jak Rosjanie omijają sankcje.
Dwa ostatnie teksty to bardzo interesujące analizy pisane z większej perspektywy. Ciekawie się to czyta.
OdpowiedzUsuńBrawo Ty!