Pro vita sua


Będzie długo...

Wiele, naprawdę wiele lat temu. Kiedy miałem te 15-17 lat, byłem dokładnie taki sam, jak te “Julki” i “Oskarki” z obecnych protestów. Tak, malowałbym błyskawice na kościołach, albo i gorzej.

Z Kościoła Rzymsko-Katolickiego odszedłem z własnej woli mając 8, czy 9 lat. W trakcie przygotowań do Pierwszej Komunii. Nie zostałem dopuszczony przez siostrę-katechetkę nie z powodu nieznajomości Przykazań, czy Dekalogu, ale z powodu mojego “zachowania”. O co chodziło? W skrócie z powodu własnej głupoty, ale też z powodu wredoty rówieśników, byłem tępiony przez własną klasę, a skoro przez nich, to i przez innych. Jednym z niewielu, którzy zachowywali się wobec mnie w porządku był wtedy Marcjusz. I kilka razy na lekcjach religii w parafii zdarzyło się, że specjalnie mnie prowokowano, a ponieważ ja reagowałem niewspółmiernie do szykany (co ma też moja córka obecnie, dlatego ją rozumiem), to katechetka widziała mnie, a nie ich. Ale jej decyzja została przeze mnie odebrana jako krzywdząca, więc obraziłem się. Na nią, na Kościół i na Pana Boga. Poszedłem w totalny ateizm, a ponieważ w rodzinie miałem trochę “czerwonych”, siłą rzeczy w komunizm. Tak, byłem takim hunwejbinem. Tak radykalnym, że system PRLu uważałem za zdradę komunistycznych ideałów. Miałem bardzo spójny materialistyczny światopogląd i jechałem na nim prawie do pełnoletności.

Oczywiście, to nie poprawiło relacji z klasą, która stała się jeszcze bardziej wredna. W moich oczach katolik stał się po prostu wrednym, złośliwym draniem, któremu nie wolno było ufać. Niczego nie zmieniała naprawdę głęboka wiara mojej mamy, która jak mogła, próbowała skorygować moje zapatrywania. Ale była bezsilna.

Erozja zaczęła się w okolicach ósmej klasy, jak miałem 15 lat. Spowodowało ją wiele czynników, w tym przynależność do bardzo dobrego wówczas Szczepu 125 WDHiZ, w którym poznałem ludzi wierzących zupełnie nie pasujących do mojego o chrześcijanach wyobrażenia. Zacząłem ostrożnie szanować katolików, choć do samego Kościoła Rzymsko-Katolickiego miałem nadal stosunek wrogi. Fascynacja kinem sowieckim nie poprawiała sytuacji.

Drugi czynnik to były realia stanu wojennego i zachowania zomowców podczas rozbijania demonstracji. Wtedy przyszła do mnie refleksja, co to za władza ludowa, która boi się ludu?

Ale to raczej zaostrzyło mój radykalizm. Bo przecież, gdyby to był prawdziwy komunizm...

Zacząłem też kruszeć duchowo. Chrześcijaństwo wciąż nie wchodziło w grę, ale pod wpływem Bruce’a Lee i filmów sztuk walki zacząłem interesować się buddyzmem i tao.

Punkt zwrotny to był wyjazd na dwa tygodnie do Krakowa. Co prawda, moja kuzynka Agnieszka miała być na nartach w Zawoi, ale ciocia, jej mama, powiedziała, żebym przyjeżdżał, bo przecież mogę Kraków zwiedzać sam. Przyjechałem. W Zawoi śnieg stopniał i Agnieszka wróciła do Krakowa. Zaczęły się rozmowy między nami z najważniejszą, w stellach Katedry Wawelskiej. Pamiętam ją do dziś. :-)

Nie, nie przekonała mnie. Ale... Ale sprawiła, że straciłem rezon i argumenty. Ja, racjonalny, naukowy (a guzik prawda!), uporządkowany nie miałem nic do odpowiedzenia.

Jakieś dwa tygodnie później zachorowałem, miałem wysoką gorączkę, powyżej 39 stopni, a zależało mi na zdrowiu. Postawiłem Bogu ultimatum: uzdrów mnie, to uwierzę!

No i... uzdrowił. Rano miałem 36,5. Zostałem jeden dzień w domu dla pewności i normalnie wróciłem do funkcjonowania.

Słowo się rzekło. Przyjąłem, że Bóg istnieje. Zacząłem sporadycznie się modlić. Ale bynajmniej nie porzucałem komunistycznych poglądów. To erodowało znacznie wolniej. Zauważyłem jednak, że są niespójności pomiędzy podejściem religijnym a komunistycznym. Zacząłem szukać punktów stycznych, czytać. Przeczytałem “Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem” i zobaczyłem nie tylko, że oficjalna wykładnia tych wydarzeń jest zakłamana, ale też że sama doktryna komunizmu jest prostacka. Przeczytałem trochę Marksa i Engelsa i zobaczyłem, że “Manifest Komunistyczny” deklaruje rzeczy absurdalne, jak zniesienie dziedziczenia, czy przymusowe armie pracy (jeszcze nie kojarzyłem, ze realizacją tego postulatu były sowieckie łagry). Przy lekturze “Pochodzenie rodziny, własności prywatnej i państwa” doszedłem do wniosku, że głupiej być nie może (swoją drogą, to lektura obowiązkowa dla każdego, kto chce poznać podstawy doktrynalne genderyzmu-elgiebetyzmu). W tym momencie rozstałem się z komunizmem ostatecznie. To była jakoś jesień 1985 roku.

Mniej więcej w tym czasie, będąc chrześcijaninem bezwyznaniowym, odczułem potrzebę jednak dołączenia do jakiejś wspólnoty. Kościół Rzymsko-Katolicki nie wchodził nadal w grę, mimo przeczytania i zafascynowania się “Krzyżowcami” Kossak-Szczuckiej, których podsunęła mi mama. Pokochałem Gotfryda z Boulogne, ale jednak za dużo mnie odpychało. Zapoznałem się z islamem (bez fascynacji, odepchnęło mnie od razu), prawosławiem, baptyzmem i innymi wyznaniami. Najbardziej trafiło do mnie to, co mówił i pisał Marcin Luter. Tak jesienią 1985 roku trafiłem do Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego.

Trafiłem na świetnego duszpasterza, ks. sen. Jana Waltera. Kiedy w czasie lekcji wygłaszałem jakieś idiotyzmy, on nigdy nie polemizował ze mną. Proponował tylko, żebyśmy przeczytali jakiś fragment w Biblii. I sam dochodziłem do wniosku, że jestem idiotą.

Pojąłem wtedy, że porządek moralny, który wpojono mi w domu i w harcerstwie, a którego szukałem w ateizmie i komunizmie, jest w Kościele i Biblii, w społeczności z Chrystusem, a nie na zewnątrz.

Wtedy też, w pierwszej połowie 1986 roku miałem dwa Spotkania, które utwierdziły mnie w wyborze drogi. Jedno z nich (w dniu nawrócenia św. Pawła - symboliczne) było moim nowym narodzeniem... Nie istnieje sposób, żeby opisać uczucie, kiedy dosłownie spływa z człowieka cały brud, cały bagaż złych doświadczeń, kiedy ma się znowu otwarty “rachunek”.

Oczywiście, jak każdy neofita dość szybko stałem się równie radykalnym luteraninem, jak wcześniej byłem radykalnym komunistą. Mam taką przypadłość, że wszystko musi być u mnie konsekwentne i spinać się do końca. Bez luzów. Nie byłem już może totalnie antykatolicki, ale jak najbardziej uważałem, że katolicyzm to to, co najbardziej szkodzi chrześcijaństwu.

Politycznie działałem w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów i Polskiej Partii Socjalistycznej, gdzie poznałem naprawdę wartościowych ludzi takich, jak Grzesiek Ilka, Cezary Miżejewski, Tomasz Truskawa). W trudnych momentach od nich dostałem największe wsparcie.

W tamtym czasie nie atakowałbym już kościołów, ale zdecydowanie byłbym za liberalizacją ustawy aborcyjnej. Do czasu. Do momentu, kiedy mama, kilka lat przed moim urodzeniem nakłoniona przez mojego tatę do aborcji, nie wyjaśniła mi, co to naprawdę oznacza i dopóki nie zobaczyłem, że do końca życia taty ten temat był czymś, co ich (bardzo kochających się i wiernych sobie ludzi) dzieliło. To była rana, która ich bolała dwadzieścia kilka lat później!

W tamtym czasie, kiedy byłem wciąż bardzo postępowy, w trakcie rozmowy o ordynacji kobiet na urząd pastorski zażartowałem, że w Polsce jest to niemożliwe z przyczyn językowych, bo jakiej użyć formy żeńskiej? Pastorka to się z pastereczką kojarzy. Książka? Księżyca? Ksiądz Walter popatrzył na mnie i powiedział z uśmiechem: “Kiedyś będziesz bardzo konserwatywny”.

Moja przygoda (którą naprawdę dobrze wspominam) z PPS zakończyła się w 1992 roku. Z wielu przyczyn, choć chyba decydującą było to, jak Piotr Ikonowicz potraktował ludzi, pracujących dla niego w “Robotniku”, tylko po to, żeby uratować swoją karierę w szefostwie PPS. Pojechałem na urlop, wróciłem po dwóch tygodniach i dowiedziałem się, że nie mam gdzie pracować. Od tej pory wiem, że pracowników najgorzej traktuje lewica.

Od tamtej pory przez lata nie zbliżyłem się do żadnej opcji politycznej, choć swoje sympatie, oczywiście mam. Przez liberalizm i kucyzm (krótko, bo to równie głupie, jak marksizm) dojechałem do konserwatyzmu krakowskiego (nie mylić z warszawskim). Znamienne, że twórcy Szkoły Krakowskiej wywodzili się z radykalnego skrzydła “Czerwonych”.

Mój luteranizm się umacniał i krzepł. Krzepła też moja niechętna tolerancja dla katolicyzmu.

I tu następuje kolejny zwrot akcji. Pojawia się internet, a ja zaczynam się udzielać na grupie mailingowej “Chrześcijańska Społeczność Internetu”. To czas, kiedy przez rok jestem bez pracy, więc poza harcerstwem angażuję się też w dyskusje międzywyznaniowe. W ChSI poznaję mnóstwo wartościowych ludzi takich, jak Agnieszka, Wojciech i wielu innych. Na ewangelickiej liście mailingowej wśród moich znajomych pojawia się Tomasz Terlikowski. Rozmowy z nimi, a potem na portalu Kosciol.pl, który założyła Joanna Gacka dość szybko ogarniam, że problemem nie jest to, co różni poszczególne denominacje, tylko fanatycy ze stron obu, a czasem i z zewnątrz. Na obu listach zdarzali się sataniści, atakujący głównie katolicyzm. Zaczynam wtrącać się w dyskusje satanistyczno-katolickie i protestancko-satanistyczne w tych kwestiach, w których nauka luterańska i katolicka są identyczne. Zaczynam zauważać, jak wiele jest punktów wspólnych i jak często mówimy to samo, tylko w nieco innej formie. Coraz częściej zaczynam wręcz bronić katolicyzmu przed protestantami, wykładając protestantom doktrynę katolicką. Na kosciol.pl nazywany wówczas bywałem defensor ecclesiae. Równocześnie wchodzę do grupy, którą animuje Robert Kościuszko i współpracuję z nim w ramach Ruchu Nowego Życia.

[To były jakieś dwa lata, a tak duchowo intensywne]

W międzyczasie nastąpił zwrot ostateczny. W pracy trafił mi się szef dokładnie taki, jakim ja byłem lata temu: fanatyczny ateista, nienawidzący katolicyzmu. Kiedy zorientował się, że jestem wierzący zaczął mnie szykanować i gnoić. Pewnego dnia wyskoczył do mnie z pretensjami, dotyczącymi katolicyzmu (w powiązaniu z kwestią celibatu). Kiedy zwróciłem mu uwagę, że pomylił adresata, odrzekł, że on tego nie rozróżnia i jemu wszystko jedno. Wtedy ostatecznie pojąłem, że dla diabła naprawdę nie ma znaczenia, spod jakiego jesteśmy szyldu. Wszyscy jesteśmy dla niego wrogami.

I tak jestem tu, gdzie jestem. Z moich duchowych przygód można zrobić niezły serial. Wiele rzeczy pominąłem, bo są nieistotne dla całej opowieści.

Dziś bez większego problemu mógłbym być rzymskim katolikiem, nie czyniąc jakiejś strasznej zmiany w swoich przekonaniach. Wiem jednak, że dla wielu katolików byłbym jednak trudnostrawny i jednak cenię sobie ten komfort, że nie mam obowiązku posłuszeństwa wobec bredzących hierarchów.

A co Wam chcę przez tę spowiedź powiedzieć?

Po pierwsze, że to, jak się człowiek zachowuje i jakim jest w wieku -nastu lat, nie determinuje tego, jaki będzie za lat -dzieści. Dzisiejsze “Julki” i “Oskarki” pojutrze mogą być konserwą, przy której Marek Jurek okaże się progresywistą.

Po drugie, że bunt i emocjonalne reagowanie to cecha młodości. I dotyczy zarówno przeżyć religijnych, jak i rewolucyjnych. Uniesienia duchowe, nie poparte przemyśleniem, bez zaprzęgnięcia rozumu, są jałowe i wyjaławiają. Dopiero rozum i świadoma wiara potrafią je spożytkować. W rewolucji na rozum nie ma miejsca, dlatego rewolucja ostatecznie przegra, bo emocje kiedyś się wyczerpią, zostawiając wyjałowienie.

Po trzecie (to głównie do protestantów), Zły naprawdę ma w nosie, czy jesteś katolikiem, protestantem, czy prawosławnym. Jako uczniowie Chrystusa wszyscy jesteśmy dla niego wrogami. A z wrogiem się nie paktuje.

Po czwarte, droga nawrócenia jest często kręta i skomplikowana i trzeba uważać, żeby nie zepchnąć z niej człowieka nieopatrznym słowem, gestem lub czynem.

Po piąte... Może dopiszę...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Dziennik wojny - doba dwudziesta czwarta, dwudziesta piąta, dwudziesta szósta, dwudziesta siódma, dwudziesta ósma, dwudziesta dziewiąta i trzydziesta trzeciego roku (754, 755, 756, 757, 758, 759, 760)

Dziennik wojny - dni czterdziesty szósty, czterdziesty siódmy, czterdziesty ósmy, czterdziesty dziewiąty, pięćdziesiąty, pięćdziesiąty pierwszy i pięćdziesiąty drugi, pięćdziesiąty trzeci, pięćdziesiąty czwarty, pięćdziesiąty piąty, pięćdziesiąty szósty, pięćdziesiąty siódmy, pięćdziesiąty ósmy, pięćdziesiąty dziewiąty trzeciego roku (776, 777, 778, 779, 780, 781, 782, 783, 784, 785, 786, 787, 788, 789))

Dziennik wojny - doba trzysta dwudziesta i trzysta dwudziesta pierwsza (685 i 686)